"Prowadzę mecz z czytelnikami". Maciej Siembieda zdradza sekret na napisanie bestsellera [WYWIAD]
Bestsellerowa trylogia polsko-grecka Macieja Siembiedy dobiegła końca. Już teraz wielu czytelników uważa, że ostatnia część, "Kairos", jest równocześnie tą najlepszą. Z okazji premiery audiobooka w Storytel rozmawiamy z pisarzem o finale sagi, przybliżamy niecodzienne kulisy jej powstawania, a także zdradzamy, w jaką grę z gra ze swoimi odbiorcami.
Maciej Siembieda zasłynął swoim cyklem o Jakubie Kani, ale w ostatnich latach popularności przysporzyła mu trylogia, na którą składają się takie powieści jak "Katharsis", "Nemezis" i wydane ostatnio "Kairos". Sensacyjne, przygodowe, a nawet sportowe wątki mieszają się tutaj z dramatycznymi i, choć często trudno w to uwierzyć, prawdziwymi wydarzeniami historycznymi. Postacie fikcyjne spotykają autentycznych bohaterów, a cała fabuła toczy się na przestrzeni kilku dekad i kilku państw.
Akcja trzeciej części zaczyna się we Lwowie jeszcze przed II Wojną Światową, by później przenieść nas do targanej konfliktami wewnętrznymi Grecji i powojennego Bytomia. Przez cały ten czas towarzyszymy dwójce braci z Górnego Śląska: Walterowi i Bernardowi Pykom, których los wrzuca w sam środek serii niesamowitych wydarzeń, przez które staną się śmiertelnymi wrogami.
Łukasz Mioduski: Na "Kairos" czytelnicy musieli poczekać nieco dłużej, ponieważ data premiery została przesunięta o parę miesięcy. I to akurat nie jest zarzut, ale zaleta, bo dzięki temu dostali powieść ulepszoną o nowy wątek, którego wcześniej nie było. Co zatem wpłynęło na opóźnienie?
Maciej Siembieda: Po pierwsze, Agora, czyli mój obecny wydawca, chciała wznowić moją pierwszą powieść "444". Po tej propozycji, zajrzałem po siedmiu latach do swojego debiutu i tak zaglądałem przez kolejne trzy miesiące. To była intensywna, codzienna praca. Nowe wydanie jest nieco inne, odchudzone, bardziej dynamiczne. Nareszcie takie, jakie bym chciał.
Po drugie, przy pisaniu "Kairos" natrafiłem na wątek, którego absolutnie nie mogłem pominąć. Nie chcę też spoilerować, ale dotyczył akcji w latach 70. i był związany z polską energetyką, która w pewnej chwili miała szansę stać się wiodącą na świecie. Ogólnie ta tematyka nadawałaby się na oddzielną powieść, bo jest tak niesamowita.
To trzeba przyznać, że niektóre fragmenty książki brzmią tak nieprawdopodobnie, że aż sam często sprawdzałem, czy np. dana postać naprawdę istniała i poza głównymi bohaterami, za każdym razem okazywało się to prawdą. I z tego, co czytałem w sieci, nie tylko ja tak robiłem. Właśnie z tego powodu zastanawiam się, czy pisze pan powieść zaraz obok tablicy korkowej, na której są zdjęcia osób, mapy, daty, miejsca i nitki łączące wszystko, jak w serialach kryminalnych, czy całość trzyma pan w swojej głowie?
Próbowałem tej pierwszej metody, ale skończyła się na tym, że bohaterka wsiadała do pociągu w Warszawie przed Bożym Narodzeniem i wysiadała w Jaśle na Wielkanoc. Taka tablica i zrzucenie tam swoich myśli i pomysłów trochę zwalnia z czujności. Natomiast w momencie, kiedy wszystko jest w głowie, to trzeba to ciągle bardzo pielęgnować i o to dbać.
Oczywiście może to prowadzić do obłędu, bo człowiek cały czas myśli o książce i o tych najmniejszych drobiazgach. To takie pisarskie rozdwojenie jaźni, bo żyje się w świecie rzeczywistym i w świecie książki. I rzeczywiście bardzo głęboko wprowadzam siebie do świata powieści. Od momentu, kiedy stosuję tę drugą metodę, to książki lepiej się sprzedają i zbierają o wiele lepsze recenzje.
Zacząłem tak robić przy okazji pisania "Katharsis", bo to były czasy pandemii, więc wolałem mieszkać w tamtym świecie niż tym kreowanym przez ministra zdrowia. Tak mocno się tam przeniosłem, że książka przez to stała się naturalna. Tak samo było z "Nemezis" i "Kairosem" i tak samo będzie z każdą kolejną.
Natomiast jeśli chodzi o to sprawdzanie postaci czy wydarzeń przez czytelników, to traktuję to jako wielki komplement. Schlebia mi to, że ktoś szuka, że książka żyje, że nie kończy się przy zamknięciu okładki, tylko gdzieś tam ją ktoś jeszcze przeżywa. A jak ktoś czyta ją drugi raz, to już w ogólne najwyższy poziom satysfakcji.
Nie ukrywam, że prowadzę też swego rodzaju mecz z czytelnikami. Polega on na tym, że mieszam fikcję z rzeczywistością, co rzecz jasna jest zaznaczone w posłowiu, ale moja zasada jest taka, że albo czytelnik znajdzie potwierdzenie kompletnie niewiarygodnych, trudnych do uwierzenia rzeczy, albo nie znajdzie nic.
I nie chciałbym dać się przyłapać na błędach. Na razie poza drobnymi wpadkami, kiedy np. napisałem, że koń ma kolana w przednich nogach, choć tak naprawdę nie ma, to mi się udaje. Pilnuję wszystkich szczegółów, bo czytelnicy potrafią być niezwykle skrupulatni, a przecież przyłapanie pisarza na błędzie, to jest jak święto.
Mam wrażenie, że czytelnicy już w czasie lektury sprawdzają poszczególne postacie i wątki, a nie dopiero po przeczytaniu. Chcą wiedzieć tu i teraz. Tak miałem przy rozdziałach toczących się czasie II wojny światowej w Grecji. Ta część historii w ogóle nie jest poruszana w popkulturze, ale jest niesamowicie interesująca, zarówno jeśli chodzi o same walki pomiędzy lewicowymi i prawicowymi partyzantami, jak i samą obecność Polaków na tamtych terenach.
Mam taki zwyczaj, nie wiem, czy dobry, czy zły, ale na pewno lubiany przez czytelników, że opowiadam o wojnie za pomocą smaczków, ciekawostek, przez wydobywanie pewnych incydentów, zdarzeń, postaci, które są nieznane i w których ta wojna skupia się jak w soczewce.
Można pisać całe monografie o walce partyzanckiej w Grecji, aczkolwiek nigdy się z czymś takim nie spotkałem, natomiast to, co tam się działo, to jest absolutnie prawda i absolutną prawdą jest też to, co mnie pchnęło do napisania "Kairosa", czyli udział Ślązaków w greckiej partyzantce.
A to już w ogóle dla wielu osób może być jak science-fiction, a jednak miało miejsce.
Ikoną polsko-greckiej walki z faszyzmem jest Jerzy Iwanow-Szajnowicz. Bohater, który ma pomnik w Salonikach. Jednak już niemal nikt nie wie o facecie, który przeciągnął na stronę ruchu oporu Ślązaków z Wehrmachtu i który w tej greckiej partyzantce dokonywał cudów. A wcześniej był sztygarem z kopalni Szombierki. To jest po prostu coś niewyobrażalnego.
Mówię tu o Jerzym Waletko, który zaprowadził mnie i część akcji "Kairos" do Bytomia, bo stamtąd pochodził, nawet używał pseudonimu "Bytomski", choć w Grecji posługiwał się angielskim imieniem i nazwiskiem Edward George Bart. Kiedy byłem na spotkaniu z czytelnikami w Bytomiu i rozmawiałem z lokalnym patriotą i dziennikarzem, który interesuje się tamtejszą historią, to nie miał pojęcia o istnieniu Waletki. I to nie jest jego wina. Po prostu nie umiemy sprzedawać swoich bohaterów.
Skąd czerpie pan te wszystkie inspiracje, postacie, okoliczności i sytuacje historyczne. To wszystko research z internetu, czy klasycznie chodzi pan do bibliotek i wyszukuje mało znane fakty historyczne?
W internecie jest wszystko, ale to naprawdę tylko slogan. Mnóstwo rzeczy jest niezdigitalizowanych i czytelnie, archiwa oraz biblioteki są istnymi sezamami ze skarbami. Nie byłoby "Katharsis", gdyby nie maleńkie, niszowe wydawnictwo, które zechciało w latach 70. wydać wspomnienia ordynatora szpitala na Wolinie.
Nie byłoby "Kairosu" gdyby nie Ministerstwo Obrony Narodowej, które w latach 70. wydało maluteńką i niskonakładową książeczkę ze wspomnieniami uczestnika właśnie greckiej partyzantki, który był w batalionie Tagma Thanatu. To są rzeczy, o których internet nie słyszał. Sam miałem ogromne szczęście, bo są bodajże dwa egzemplarze tej książki w Polsce. Jeden jest w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni.
To trzecia i ostatnia częścią tej trylogii i pewnie dużo osób się zastanawia, czy na pewno będzie ostatnią. Przecież zawsze można też się cofnąć w czasie i opowiedzieć o innych równoległych wydarzeniach, co zresztą sam pan robi.
Zawsze żartuję, że trylogia to jest zestaw trzech powieści minimum. Jednak tak na poważnie, to nie wiem. Zobaczę, jak rynek zweryfikuje "Kairos" i co powiedzą czytelnicy.
Możliwe, że część osób, które nas teraz czyta, pierwszy raz zetknie się z pańską trylogią grecką. Wydaje mi się, że mogą ją zacząć od tej najnowszej części, czyli "Kairos". Jest pan tego samego zdania?
Tak, jak najbardziej. Wszystkie trzy są autonomiczne. Podszedłem do tego uczciwie, dlatego, że na okładce nie ma napisane "Tom I", "Tom II" i "Tom III". Nie lubię takich rzeczy, bo to jest moim zdaniem taki trochę szantaż rynkowy, że trzeba kupić następne tomy. Wszystkie te książki łączą się tylko i wyłącznie niektórymi wątkami, postaciami, miejscami. Naturalnie najlepiej jest przeczytać wszystkie, ale nie ma takiej konieczności.
Wszystkie części można posłuchać też w formie audiobooka np. w Storytel. Czy już pan to zrobił? Zastanawiam się, jakie to dla pisarza doświadczenie, gdy powieść czyta ktoś inny, a nie wewnętrzny głos.
Ja ogólnie czytam na głos, a nie tylko w głowie, bo wtedy wyłapuję bardzo dużo błędów. To jest znakomita recepta na dobre pisanie, by czytać sobie lub komuś innemu np. psu. Przy tej akurat książce nie rozmawiałem z lektorem, czyli Przemkiem Bluszczem, ale przy poprzednich nagraniach byłem i wiem, ile on w to wkłada serca i jak przygotowuje się do roli.
I rzeczywiście to wychodzi znakomicie, jest bardzo chwalony i akurat do tej serii bardzo pasuje. Zresztą dostaliśmy już nagrodę Best Stream Awards za "Katharsis". Sam jeszcze nie przesłuchałem całego "Kairos", ale część, którą mam za sobą, skłoniła mnie do napisania do Przemka z podziękowaniami i gratulacjami, bo byłem zachwycony jego pracą.
Jak ogólnie podoba się panu taki sposób kontaktu z książkami? Czy to znak naszych czasów, ewolucja czytania, fajna alternatywa? Czy poza swoimi powieściami, słucha pan audiobooków innych?
Żyjemy w cywilizacji wygody, więc taka forma jest potrzebna i bardzo ją popieram. Ma praktycznie same zalety, bo audiobooki dostarczają znakomitych interpretacji, głos nie zajmuje kilku metrów kwadratowych mieszkania, a papierowe książki już tak i do tego jest to świetna forma spędzania czasu. Szczególnie wtedy, kiedy można połączyć słuchanie z inną czynnością np. bieganiem.
Nie biegałem nigdy i chyba już nie będę, ale jak pracowałem kiedyś w Warszawie i dojeżdżałem samochodem dwa dni w tygodniu, to przesłuchałem mnóstwo audiobooków. To było wspaniałe. Nawet nie wiedziałem, kiedy mi ta droga upływała. Zdarzało mi się wjeżdżać do garażu i jeszcze siedzieć w samochodzie, żeby przesłuchać rozdział do końca.
Nie mówiąc już o tym, że jest cała masa ludzi, którzy nie mają innego wyboru, by zapoznać się z twórczością danego pisarza. Nie tylko osoby niedowidzące, ale też takie, które pełnią wielogodzinne dyżury czy leżą w szpitalach. Mogą sobie założyć słuchawki i życie od razu im się polepsza.
Które książki najlepiej, a które najgorzej sprawdzają się w formie audiobooka? Czy pana powieści pasują do tej formy?
Na pewno książki telefonicznej słabo by się słuchało (śmiech). Natomiast dobrze się słucha opowieści, bo aktor ją podbija. Bardziej wciąga słuchacza w fabułę, potrafi ją ulepszać swoim głosem czy uatrakcyjniać. I ponieważ ja jestem sługą opowieści, więc jestem bardzo za tym, żeby moje książki miały audiobooki.
Tylko literaturę monograficzną czytam z ołówkiem w ręku, choćby wtedy, gdy zbieram materiały do książek. I nie wyobrażam sobie zatrzymywania audiobooka, robienia pauzy po to, żeby coś zanotować i potem do tego audiobooka wracać. A przy książce papierowej jakoś łatwiej mi się zapisuje, również w środku, ołówkiem albo karteczkami, na których notuję.
Pana książki można przeczytać, posłuchać, a wkrótce będziemy mogli je też obejrzeć. Sprzedał pan prawa do kilku z nich i chyba każdy czytelnik chciałby je zobaczyć na ekranie, bo toczące się wydarzania są opisywane w bardzo filmowym stylu. A przynajmniej świetnie to wygląda w wyobraźni. Na czym więc to wszystko stanęło?
Z reguły sprzedaje się opcje do ekranizacji i potem producenci to trzymają gdzieś w lodówkach przez dwa lata i albo przystępują do kolejnego etapu, albo nie. Sprzedałem sześć książek, z czego jedna jest już w produkcji. To "Miejsce i imię". W tej chwili powstał już chyba storyline, a zdjęcia mają ruszyć już w przyszłym roku.
Czyli coś się dzieje.
Tak. W Grecji też się "coś" dzieje, bo tamtejsi producenci kupili prawa do "Katharsis". Tylko Grecy mają głowy trochę bardziej w chmurach i nie wiem, czy ich wyobraźnia sięga tych wyżyn budżetowych.
Nie mogę nie zapytać na koniec o to, nad czym pan teraz pracuje?
Będzie nowa część serii o Jakubie Kani, która bardzo dużo namiesza. Sprawi, że, jak sądzę i mam taką nadzieję, posypie się na mnie strasznie dużo gromów i mnóstwo ludzi uzna, że albo mi odbiło, albo straciłem rozum. A potem po przeczytaniu tej książki wszystkim będzie wstyd.
—
„Kairos” to brawurowa, wielowątkowa powieść sensacyjno-historyczna o trudnej tożsamości, męstwie, honorze, zdradzie i zemście rozgrywająca się w ciągu czterdziestu lat w przedwojennym Lwowie, wojennej Grecji i powojennym Bytomiu, nieprzewidywalna jak... piłka nożna, od której zależało życie (lub śmierć) bohaterów. Głównymi bohaterami książki są Walter i Bernard Pykowie, dwóch braci stryjecznych z Górnego Śląska. Wielka historia zmieni ich w Niemca i Polaka, wielka polityka zrobi z nich komunistę i prawicowca, a wielka miłość do pięknej Macedonki Eleny sprawi, że ostatecznie staną się śmiertelnym wrogami… W trzeciej części swojej greckiej trylogii Maciej Siembieda po raz kolejny zaprasza w wyrafinowaną, mocno trzymającą w napięciu (i niemalże filmową!) czytelniczą podróż, w której po mistrzowsku łączy prawdziwe wydarzenia i losy realnych postaci z fikcją literacką.
„Kairos” w formie audiobooka ukazał się w aplikacji Storytel. Audiobook czyta Przemysław Bluszcz. Książka „Kairos” ukazała się nakładem wydawnictwa Agora.
Wywiad oryginalnie ukazał się na stronie ONET KULTURA.
Dziennikarz, content creator, fan dobrej literatury (w tym thrillera, komedii i fantastyki) - zarówno tej pisanej, jak i w formie audiobooka czy słuchowiska.